Autor Wiadomość
Meredith
PostWysłany: Sob 21:27, 19 Maj 2007    Temat postu:

Poważny tekst to wyzwanie. Szczególnie jeśli żyjesz w świecie porno i komedii, ale to pomińmy xD Cóż moge powiedzieć oprócz tego, że mi się podobało? Styl piękny, ja chyba nie potrafie pisać poważnie, więc zazdroszcze. Świetne przedstawienie Addison, doskonale potrafie sobie wyobrazić to co napisałaś. Przyznaje, żę tekst smutny, ale działa na mnie pomimo tego, a to jest sztuka bo ja lubię czytać głównie rzeczy śmieszne. No i zawsze możesz liczyć na pornowsparcie xD
Derek
PostWysłany: Sob 20:36, 19 Maj 2007    Temat postu: Marzenie

Prawie Angst. Addison.
Miało być Maddison, wyszło jak zwykle - ale kiedyś Maddison napiszę. Miało być do warunków Violet, ale ewoluowało - też kiedyś będzie, obiecuję.
W każdym razie i tak się podzielę, oczekuję kopów w rzyć.


Z zasady całych tekstów nie dedykuję - tym razem tak samo.
Za betę, wsparcie i inne rzeczy dziękuję Olce (wszystkie błędy są tylko moje), której też dedykuje wiadome zdanie. To znaczy ona wie.
Za nieustające porno dziękuję pornorodzinie (zwłaszcza Siostrze), bez niej ten tekst nie byłby taki grzeczny, jaki jest.




Marzenie



Szukała tak długo, aż znalazła wystarczająco przekonująco brzmiący argument, by zostawić za sobą całe życie. Wybrała pierwszą z dróg, nie patrząc, jak wyboista jest, ani dokąd prowadzi. Ślepo brnęła przed siebie, choć oczy piekły ją od ostrych drobin.
Gdy potykasz się na prostej drodze, każde ziarnko piasku wpada ci w oko, a wiatr nieustająco wieje w twarz, prawdopodobnie jest to znak, że powinieneś zawrócić. A przynajmniej stanąć w pół kroku i obrócić się za siebie.
Wiedziała to i z determinacją godną lepszej sprawy ignorowała. Reakcja tak ludzka, że aż śmieszna. Spychała świadomość tej oczywistości na dalszy plan, tak łatwy do ukrycia za tysiącem masek codzienności.
Każda myśl mogła być tą zgubną, poddającą w wątpliwość słuszność podjętej decyzji – nie zastanawiała się więc.
Nowe marzenie wydawało się tak proste, dobre i oczywiste. A może przede wszystkim osiągalne. Medycznie opisywalne, w gruncie rzeczy nie aż tak skomplikowane. Siadała w ogrodzie i wyobrażała sobie tupot małych stup na kamiennej ścieżce i nieskrępowany dziecięcy śmiech. Tyle pretensjonalne, co piękne. Czasami przed jej oczami biegała dziewczynka o ogniście rudych włosach, innym razem chłopczyk, podobnie do niej niezdarny, kaleczył sobie kolana o pokruszone muszle, goniąc za uciekającymi falami. W jej marzeniach nigdy nie padał deszcz. Nigdy.
Deszcz należał do tamtego świata. Tamtego marzenia. Tamtej niej.
Nie mogła ignorować najbardziej oczywistego kłamstwa, więc przyjęła je jak dobrego kompana, w nadziei, że kiedyś zapomni, czym w rzeczywistości jest.
Nie chodziło przecież o dziecko, jako takie. Było po prostu sposobem na zajęcie się czymś innym, powiedzeniem sobie i światu „jeśli seks jest jedną z dwóch rzeczy, które robie naprawdę dobrze, to przynajmniej daje mi coś więcej niż chwilową przyjemność”. To było wyjście tak oczywiste, że przyszło na myśl samo, niezapraszane i banalnie łatwe do przyjęcie. Stanowiło coś, czemu mogła oddać się bez reszty, zasłonić niczym szczelną kurtyną przed prawdziwym światem. Zupełnie inną i o wiele bezpieczniejszą, niż stanowiący wieczne zagrożenie mężczyźni i niebezpiecznie łatwe do przejrzenia zaangażowanie w pracę. A w tym mogła być przecież dobra. Musiał być – tak dobra, by móc sobie wmówić, że warto.

W chwilach słabości potrafiła przyznać, że chodzi tylko i wyłącznie o nią. „Wszystko o Addison”. O jej niespełnione aspiracje posiadania szczęśliwej rodziny. O pragnienie bycia choć w jednym, zdrowym i normalnym związku. O niewyobrażalną samotność.
Gdy była silna, chodziło o całą resztę.

Im mniej spełnienie tego marzenia stawało się realne, tym swobodniejsze stawały się jej myśli. Jakby jakiś nieopisany ciężar spadł jej z serca, choć przecież wiedziała, że nie tak powinno być. Ale w jej życiu nigdy nic nie było tak, jak być powinno. Z czasem pojawił się deszcz. Najczęściej kilka drobnych kropli, przed którymi za rękę z dzieckiem uciekała z piaszczystej plaży. Pewna doza przykrej normalności. Znacznie później przyszedł czas na drobiazgi. Błysk oczu, niedbały gest, półuśmiech – wystarczająco niepewne, by wmawiać sobie, że podobieństwo jest tylko ułudą.

Nie była typem kobiety popadającej w melancholię i wypłakującej potoki łez w koronkową poduszkę. Lubiła czasem w myślach być sentymentalna i fantazjować o tym, czego nie mogła mieć, lecz tylko dla samej siebie i w samotności. Przychodziła do pracy z uśmiechem na ustach i denerwowała Naomi przy kubku kawy pytaniami o niedwuznaczne spojrzenia Della.. Przyjmowała pacjentki, wbrew powszechnej opinii, bez cienia zazdrości czy żalu, z pełnym profesjonalizmem. Od czasu do czasu dawała się wkręcić w rozmowy, które nie wiadomo kiedy przeradzały się w bardziej lub mniej niewinny flirt.
I było jej dobrze.
Dobrze.
Po prostu dobrze
- lubiła sobie powtarzać.


- musiała sobie powtarzać.



W końcu przyszła pewność nieuchronnego końca. To, co zostawiła za sobą, musiało tam pozostać, i nie było już drogi powrotnej. Napisała wtedy list, długi i wyczerpujący, do jedynej osoby, której chciała cokolwiek wyjaśniać. Napisała samą prawdę, którą z takim uporem tworzyła. Napisała tym samym bardzo wiele pięknych kłamstw.
Gdy list wrócił do niej z czerwonym stemplem „adresat nieznany” nie zdziwiła się ani trochę. Nie zadała sobie trudu znalezienia dobrego adresu i upewnienia się, że przesyłka dotrze na miejsce. Zresztą, czerwony tusz zawierał więcej prawdy niż koperta, na której malował brzydki, prosty znaczek. To nie był list do niego. To był list do tamtej Addison – przepraszający i tłumaczący, uświadomiła sobie potem.
Lecz gdzie wtedy była tamta Addison? Co się z nią stało?


Marzenie nie zniknęło, lecz zmieniło się, ewoluowało aż w końcu ukorzyło się przed miażdżącą falą rzeczywistości. Stały się jednością, inaczej byłoby to zbyt trudne.
Uświadomiła sobie to stojąc na balkonie swojego mieszkania, lekko wstawiona, świętująca jakąś mało ważną rocznicę. Była sama – od bardzo dawna. Była sama - bez względu na to, czy ktokolwiek istniał obok niej.
Wyjrzała przez barierkę, mierząc odległość do marzenia. Nadal była zbyt duża. Wychyliła więc za nie trzymany w ręku kieliszek Martini, z bezsilną akceptacją przyjmując świadomość jego zguby. Stało się niemożliwe do spełnienia, więc musiało odejść. Chciała, żeby odeszło.
Nie potrzebowała kolejnej niepełnej rzeczy w swoim życiu niekompletnego marzenia. Nie mogła też uzupełnić go jedyną możliwą rzeczą – błękitnymi śpioszkami Yankees, które zostały tam, razem z tymi marzeniami, które wydawały się nie dość dobre, by o nie walczyć.

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group